poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Droga na szczyt. Cholerny żużel, w który wpada się po kolana.

.

.

.

Widoczek spod szczytu na krater.

.

.

.

.

.

Szczyt. 

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

Tak ciepłe stroje na równiku świadczą o tym jak ekstremalne było podejście na wierzchołek.

.

.

.

 Wyszliśmy o trzeciej w niocy, żeby ze szczytu podziwiać wschód słońca. Nas jednak wschód słońca zastał jeszcze po drodze, a konkretnie na ostatnim odcinku, gdzie powietrze było juz tak rozrzedzone, że co trzy kroki musieliśmy odpoczywać.  

View for a kill

.

.

.

.

.

Wlazłem jako ostatni ale wlazłem

.

.

.

.

"The people of Lombok believe that the peak of Mt. Rinjani is where Dewi Anjani, the queen spirit and ruler of Mt. Rinjani lives. To the south-east from the peak in a sea of dust called Segara Muncar is the invisible palace of the queen Dewi Anjani and her followers." I to jest właśnie to morze popiołów





czwartek, 24 lipca 2008





o zachodzie słońca dotarliśmy na krawędź krateru. te foty nie wymagają chyba komentarza





pierwszy postój. tragarze i przewodnik przygotowują posiłek. nawet nam smakowało, ale niestety umiejetności kulinarne tych przemiłych ludzi okazały sie dosc ograniczone i przez resztę treku na każdy posiłek do jedzenia było praktycznie to samo: ryz\chiński makaron z warzywami jajkiem i małym kawałeczkiem potwornie twardego kurczaka (przynajmniej był świerzy bo przyjechał tym samym samochodem co my jeszcze zywy i w naszej obecności został zdekapitowany:P). no cóz po tym wszystkim byłem przekonany, ze nabrałem trwałego urazu do kuchni indonezyjskeij, ale na szczęści po paru dniach mi przeszło.

...

a my tymczasem rilax

Trek na Rinjani






pierwsze całodniowe podejście na brzeg krateru. na początku spacerek, ale później hardcore

sobota, 5 lipca 2008

jedzenie

Lokalne zarcie nie nalezy do wyszukanych. Wbrew pozorom ryby i owoce morza nie sa tu podstawa menu. Oczywicie sa tutaj dostepne bardzo tanio, bardzo swierze i roznorodne, ale dla miejscowych chyba za drogie. Jedlismy wprawdzie kraby z woka w jakims sosie na lokalnym bazarku (100000 rp) ale to byl jak na ich standardy elegancki przysmak. W ogole ten bazarek i zarcie na nim to cala historia. Polega to na tym, ze stoi mnostwo bud, czy wrecz samochodow z otwarta buda i z tego serwuja jedzenie. Generalnie mieso, w tym specjaly typu swinska skora na zimno, nawet niezla. Bialasow tam praktycznie nie ma. W sumie w dwa dni zapoznalem sie z lokalna kuchnia. Na szczesie sa tu tez inne knajpy np doskonale japonskie restauracje wykorzystujace tutejsze ryby i owoce morza. Takiegi sushi dawno nie jadlem. Sam tez zdazylem juz dzisaj cos upichcic, mianowicie tygrysie krewetki z grilla w tajskiej marynacie z chutneyem z mango i chilli.

piątek, 4 lipca 2008

bali

pierwszy kontakt z Bali jest w naszym przypadku tak intensywny i doglebny, ze musialbym sie bardzo rozpisac na co nie mam czasu, w kazdym razie oprocz wszystkich turystycznych akcji typu wulkan, malpi las czy swiatynie, ktore sa opisywane przez wszystkich, zobaczylismy sobie troche, a nawet wiecej niz troche tzw zaplecza. wlasnie wrocilismy z czegos co jest skrzyzowaniem knajpy, restauracji z zarciem na telefon, agencji z dziewczynami na telefon i salonu fryzjerskiego. wczoraj bylismy za to w klubie w Kucie, gdzie australijczycy wyrywaja lokalne prostytutki majac piekny widok na pomnik ofiar zamachu terrorystycznego. 

środa, 2 lipca 2008

singapur

Po 2+11 godzinach przez Amsterdam dotarlismy do Singapuru. Jest tu bardzo dobra informacja turystyczna. Pani wszystko mi objasnila, zastawilismy bagaz w przechowalni 18 $ singapurskich za dwa plecaki na 24 h i autobusem nr 36 za 1,8 $ pojechalismy do miasta (trzeba miec odliczone, bo kierowca nie wydaje reszty). Nie bede sie rozpisywal nad ogolnym wrazeniem, bo wielu to juz czynilo i jest tak jak pisza. Ceny takie jak w Polsce poza alko, ktory jest drogi. Za obiad w ulicznej knajpce w chinskiej dzielnicy dalismy 12$ (ryz z owocami morza, makaron z owocami morza i dwa napoje, jeszcze po tym zyjemy). Mozna sobie polazic jest zielono i czysto poza Little India, ktora jest troche syfiasta ale mysle, ze bardzo jej daleko do prawdziwych Indii. Zadnych zwierzat, nawet ptakow, bardzo malo staych ludzi, straszne restrykcje dla rowerzystow, prawie ich przez to nie widac. Ale jest fajnie, czyje sie Azje, ale w wersju zlagodzonej. Ostatnim autobusem kolo 23 wrocilismy na lotnisko poszwedalismy sie pare godzin zanim o 4 otworzyli stanowisko naszych linii i teraz czekamy na samolot do Denpasaru, gdzie bedzie juz na nas czekal nasz czlowiek.